
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Piotr Alabrudziński: Od stycznia pełni Pan w Astorii Bydgoszcz funkcję koordynatora do spraw szkolenia młodzieży. Czy to oznacza koniec pracy trenerskiej?
Aleksander Krutikow: Wręcz przeciwnie. Teraz zgłębiam podstawy. Prowadzę grupę młodzieżową w wieku 15 -17 lat. Jest pomysł, żebym dzielił się swoim doświadczeniem i wiedzą w ramach konsultacji udzielanych pod kątem tego, co w przyszłości czeka młodych graczy. W grę wchodzi też prowadzenie otwartych treningów i spotkania z trenerami grup wiekowych od 10 do 20 lat.
Czyli tak w praktyce wygląda praca koordynatora?
Kiedy byłem trenerem kadry narodowej Białorusi przez 3 lata opiekowałem się również kadrami młodzieżowymi U16, U18 i U20. Dzięki temu mam spore doświadczenie w planowaniu i zestawieniu rozmaitych programów szkolenia młodzieży. Wiem też jak to wygląda na Litwie, mam dużo znajomych trenerów w Serbii. Nie chciałbym tego zaprzepaścić.
Białoruś, Litwa, Serbia. Jak na tym tle wypada Polska w szkoleniu młodzieży?
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Pamiętam jak powstawały akademie Sabonisa i Marciulonisa. Znam sporo osób z tych szkół, trenerów pracujących z młodszymi rocznikami. Często też brałem udział w zgrupowaniach. Wydaje mi się, że system szkolenia na Litwie jest jednym z najmocniejszych. Z kolei serbski basket mogłem podpatrywać zarówno pracując w Rosji, bo sporo klinik trenerskich z udziałem trenerów z Serbii było tam organizowanych, jak i uczestnicząc w klinikach w Belgradzie.
Na tym tle myślę, że problem koszykówki młodzieżowej zaczyna się od tego, że nie pracujemy w jednym kierunku. Chodzi o trening i zwracanie uwagi na rzeczy podstawowe. Właśnie to jest głównym celem mojej pracy w Astorii.
Wypracowanie jednego kierunku powinno być domeną związku czy klubów?
Powinno to iść dwutorowo. Związek ma programy szkoleniowe, które porządkują szkolenie młodych koszykarzy. Druga strona tego działania to tworzenie akademii basketu przy renomowanych klubach. Wydaje mi się, że to może być ważnym czynnikiem rozwoju młodzieżowej koszykówki.
Astoria jest renomowanym klubem, który zresztą widział Pan na przestrzeni wielu sezonów.
Tak, do tego teraz stawiam tam moje pierwsze kroki w koszykówce młodzieżowej. Staram się udzielać rad w takim zakresie, w jakim potrafię, żeby szkolenie szło w dobrym kierunku. Jeśli odpowiednio zbudujemy podstawy w wieku 11 czy 12 lat, później koszykarzom będzie łatwiej przechodzić do kolejnych kategorii wiekowych. Nie będą mieli problemów, z którymi często spotykają się w starszych grupach.
Jakiego poziomu młodych koszykarzy spodziewał się Pan rozpoczynając pracę koordynatora w Bydgoszczy?
Powiem szczerze, że kiedy byłem trenerem kadry narodowej Białorusi i pracowałem z drużynami młodzieżowymi, był tam inny, wyższy poziom. Poziom drużyn młodzieżowych Astorii jest niższy od reprezentacji, z którymi pracowałem, ale to nie znaczy, że poziom kadry Polski jest niski. Znam trenerów, którzy pracują choćby z reprezentacją U16, grającą w Dywizji A, kontaktujemy się ze sobą.
Muszę powiedzieć, że takie zejście na sam dół drabinki szkoleniowej dla coacha związanego wcześniej z reprezentacją jest pożyteczne. Można spotkać się z codziennymi problemami. To naprawdę bardzo ciężka praca, do tego na dzisiaj mało doceniana.
Co stanowi w takim razie największy problem codziennej pracy trenera koszykówki młodzieżowej?
Po pierwsze – selekcja. Na razie robimy nabór, nie patrząc na warunki, które powinni spełniać koszykarze. Wiemy, że żeby uprawiać basket musisz mieć określone cechy, jak choćby wzrost. Na dziś nabór jest najtrudniejszy.
Dalej mamy problem z kształtowaniem prawidłowej techniki kozłowania, podania, rzutu. Nie da się ukryć, że jeśli na parkiet wychodzi Litwin, który gra na określonym poziomie, od razu widać, że to szkoła litewska. Podobnie widać szkołę serbską czy bałtycką u młodych Łotyszy. My musimy poważnie pracować nad tym, żeby można było mówić o szkole polskiej.
Nie jest tak, że jeśli zawodnik rzuca i trafia, to ma rzucać jak chce. Są określone etapy. Gdy następuje przejście zawodnika na wyższy poziom grania wychodzą błędy, które zaczęły się na samym początku.
Selekcja, nabór i podstawy. To są największe problemy kształtowania u młodych koszykarskiego rzemiosła.
Astoria nie jest jedynym bydgoskim klubem, w którym młodzież może szlifować talent do koszykówki. Czy ze względu na grę drużyny seniorskiej w PLK ma na tym polu łatwiej?
Mamy partnerskie relacje z niektórymi klubami i sporo na tym tle się dzieje. Młodzi zawodnicy trenując w drużynie takiej jak Astoria widzą, że przed nimi jest jakaś przyszłość. Jeśli będą grać na odpowiednim poziomie mogą dojść do tego, że będą mieli szansę wystąpić w pierwszej drużynie. Na pewno łatwiej jest o tym myśleć tutaj niż w klubie, gdzie kończy się szkolenie na poziomie juniora starszego.
Wspomniał Pan wcześniej o selekcji młodych graczy. Czy ona dokonuje się również na dalszych etapach szkolenia?
Cały czas chodzi o wybranie najbardziej utalentowanych, graczy, którzy będą mieli jakieś szanse zaistnieć nie tylko w młodzieżowym, ale i zawodowym baskecie. Wiąże się to z ogólną ilością młodych ludzi.
Przykładowo mam 10 zawodników, z których tak naprawdę 2 lub 3 ma szansę zaistnieć: najpierw na poziomie 2, potem 1 Ligi, wreszcie ekstraklasy. Sporym sukcesem pracy trenera w Astorii byłoby, żeby w ciągu 2, 3 lat dać chociażby 1 gracza o w miarę przyzwoitych warunkach fizycznych i umiejętnościach technicznych, który obijałby się o dwunastkę meczową pierwszej drużyny.
Nie ukrywajmy – to ciężkie zadanie. Na Litwie mówi się: idę do basketu, a jak się nie uda, to spróbuję innej dyscypliny sportowej. My cały czas walczymy o to, żeby zachęcić do koszykówki jak największą liczbę młodych, bo konkurencja jest spora, a chętnych do uprawiania koszykówki nie ma wielu.
Czego najbardziej brakuje młodym graczom, żeby dostawać minuty w drużynach seniorskich?
Odpowiedź na to pytanie jest dosyć prosta. Jeżeli jest program szkolenia młodzieży, który działa w takim kierunku, że w wieku 18, 20 lat gracz zna podstawowe elementy taktyki i techniki, które powinni prezentować zawodnicy na wyższym poziomie, to nie ma dużego problemu. Ważne tylko, żeby ten koszykarz mentalnie był przygotowany na to, co go czeka, żeby umiał rywalizować z mocniejszymi na dany moment graczami i żeby rozumiał basket.
Jest jeszcze druga ważna rzecz. Trenerzy, którzy prowadzą pierwsze drużyny powinni mieć psychiczną odporność związaną z tym, że ich decyzje uzależniają to, czy gracz będzie się dalej rozwijał. Podobała mi się wypowiedź Andrzeja Pluty: trenerzy powinni mieć odwagę, żeby wprowadzić młodego gracza.
Jak prowadziłem Sportino Inowrocław było tak, że w 2 kwarcie na boisku powinno być minimum 2 graczy w wieku do lat 20. Później z tego zrezygnowano, ale przykładem wprowadzania młodych zawodników na wysokim poziomie jest Luka Doncic. W wieku 18 lat już nie pukał, ale grał w Realu Madryt. Oczywiście, inne warunki, inne umiejętności, ale kierunek prawidłowy.
Bardzo dużo dzieje się też w drużynach litewskich. Chociaż ta liga ma tylko 10 drużyn gra w niej wielu młodych zawodników, dużo się też szkoli. Tak samo w Serbii i na Bałkanach.
Skoro szkolenie młodzieży nakierowane jest na pierwszy zespół to czy częste zmiany pierwszych trenerów nie stanowią kolejnej trudności?
Trener pierwszej drużyny określa, jak powinno wyglądać przygotowanie graczy, żeby mogli zaistnieć na boisku w jego drużynie, ale tak naprawdę jeżeli myśleć globalnie to te czynniki są znane na całym świecie.
Wystarczy tylko popatrzeć jak się gra w Eurolidze, bo to jest poziom, do którego trzeba dążyć w Europie. Jak się broni pick’n’rolle, jak się gra w ataku, jaki poziom gry 1 na 1 i myślenia taktycznego trzeba reprezentować.
Żaden trener pierwszej drużyny nie jest facetem, który nie interesuje się rozwojem koszykarzy. Przecież ogląda mecze kadr, Euroligi, pucharów. Wie, w jakim kierunku rozwija się europejski basket.
Nie ma tutaj dużej sprzeczności. Mogą być inne nazwy. Niektórzy obronę przeciwko akcjom pick’n’roll określają kolorystycznie, niektórzy według innych zasad.
Cofnijmy się teraz w czasie do początków Pana kariery. W RTI Mińsk pełnił Pan rolę asystenta trenera do spraw naukowo-metodycznych. Co to oznaczało w praktyce?
Wie pan, wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak to określić. Tak naprawdę zaczynałem od skautingu.
Kończąc studia byłem bardzo mocno zaangażowany w amerykański akademicki basket. Poznawałem wtedy podstawowe zasady Johna Woodena, Bobby’ego Knighta, Mike’a Krzyzewskiego. W tych czasach robili oni sporo zamieszania.
Był taki magazyn, Medalist, wydawany raz na rok. Miał ok. 200 czy 300 stron, spośród których każdy z najlepszych trenerów ligi NCAA dostawał 15 stron, na których mógł przedstawić swoją koncepcję. Na tym pracowałem. Tłumaczyłem, szukałem różnych rozwiązań i przygotowywałem tak, żeby w RTI można było z nich skorzystać.
Mógłby Pan przytoczyć coś z ówczesnych nowinek, co udało się wprowadzić do zespołu?
Jeśli cofniemy się do końca lat ‘80 czy początku ‘90 to z podstawowych zasad istotna była defensywa Bobby’ego Knighta, która brała się z nakierowania gracza z piłką do linii środkowej, gdzie było więcej pomocy.
Z kolei później Frank Webster, bardzo znany coach w koszykówce akademickiej, stworzył coś takiego jak agresywne atakowanie graczy z piłką i kierowanie ich do linii końcowej, połączone z kolejnymi rotacjami w obronie i trappingami.
W tym kierunku przygotowałem spory program, który wprowadzałem z zawodnikami RTI Mińsk na obozach przed rozpoczęciem mistrzostw Związku Radzieckiego. Sporo było ciekawych zasad, informacji, które do mnie docierały, jak choćby o treningach prowadzonych przez Mike’a Krzyzewskiego.
Mistrzostwa Związku Radzieckiego stanowiły zapewne rozgrywki na bardzo wysokim poziomie.
Trochę czasu minęło, ale grały tam CSKA Moskwa, Spartak Sankt Petersburg, wtedy Leningrad, Dynamo Moskwa – obecnie Chimki, Lokomotiw. Były też czołowe drużyny z Ukrainy, Estonii, Łotwy czy Litwy, jak choćby Statyba Wilno, w której występował Sarunas Marciulionis, czy Żalgiris Kowno z Sabonisem, Chomiciusem i Kurtinaitisem.
12 drużyn, które walczyły o mistrzostwo. Dostać się do tej ligi i coś w niej wygrać to było duże osiągnięcie. Naprawdę mocna rywalizacja i wysoki poziom.
Jak wyglądała koszykówka w tamtych czasach: przygotowanie do meczu, gra?
Wtedy jeszcze bardzo słabo zwracało się uwagę na skauting. Praktycznie nie było żadnych możliwości, żeby od kogoś pożyczyć wideo, zgrać je, zrobić jakiś skauting report. To dopiero się rozwijało.
Nie grało się też w tamtych czasach tyle taktyki, zagrywek, chociaż pamiętam drużynę VEF Ryga, która była bardzo mocna. Może pan kojarzy, był taki Valdis Valters, rozgrywający, grający na niesamowitym poziomie. Właśnie VEF Ryga wyróżniał się tym, że grali strefą 1-3-1.
Poziom przygotowania różnił się od dzisiejszego, ale nie powiem, że był nieprofesjonalny. Były bardzo ograniczone możliwości. Dopiero później, jak techniki związane z nagrywaniem poszły do przodu, zaczęła rozwijać się też analiza.
Drużyny zaczęły korzystać już nie z 1 czy 2, ale 20 zagrywek. Zaczęły też przygotowywać się pod każdego przeciwnika: czy gra bardziej przez pick’n’roll, passing game, przez wysokich.
A co z przygotowaniem motorycznym?
Może nie było ono tak sprecyzowane, ale okres przygotowawczy trwał 2 miesiące. Wyobraża sobie pan, żeby na 8 tygodni przed rozpoczęciem ligi tutaj w Polsce ktoś zebrał drużynę?
Przygotowaniu fizycznemu poświęcało się bardzo dużo czasu. Może nie było tak ukierunkowane jak teraz, nie było trenerów kondycyjnych, bo wszystko było na głowie głównego trenera, ewentualnie jego asystentów, którzy pomagali, podpowiadali z własnego doświadczenia.
Nie powiem, że ci gracze byli słabsi fizycznie. Oczywiście dynamika i tempo gry dzisiaj spowodowało zapotrzebowanie na innych zawodników.
Wtedy sezon kończyliśmy na koniec maja, a już na początku lipca zaczynaliśmy kolejne przygotowania. Z tych 8 tygodni okresu przygotowawczego 20 dni spędzaliśmy na obozie w ośrodku sportowym, pracując w oderwaniu od miejsca zamieszkania.
Kiedyś policzyłem, że na 365 dni 180 byłem poza domem. Tak się trenowało, wszystko miało stabilnie ułożony schemat. Trzeba było przejść przez obóz ogólnorozwojowy, fizyczny, dopiero potem była technika połączona z taktyką. Tak to było w tamtych czasach.
Przy takich przygotowaniach do sezonu było jeszcze miejsce i czas na indywidualną pracę zawodników?
Nie było czegoś takiego. Mieliśmy podział na różnych graczy: rozgrywających, obwodowych, wysokich, robiliśmy dla nich oddzielne treningi. Po treningu zespołowym każdy z graczy, który wiedział, że coś powinien zrobić przez 20 czy 30 minut, wykonywał pod kierunkiem trenera swoje ćwiczenia.
Teraz są trenerzy indywidualni i campy. Zgłaszasz się, wpłacasz pieniądze i w ciągu 2 tygodni pracujesz nad tym, co powinieneś poprawić. To daje spore możliwości, których kiedyś nie było.
Gdybyśmy mogli przenieść obecnych graczy do tamtych drużyn, co by z tego wyszło?
Wyobraża sobie pan, że przy 9 czy 10 milionach mieszkańców Białorusi w Mińsku mieliśmy tylko 1 drużynę z 13, 14 zawodnikami, która grała na poziomie mistrzostw byłego Związku Radzieckiego? Wyobraża sobie pan konkurencję o miejsce w składzie?
Z takiej liczby koszykarzy, a było ich naprawdę sporo, tylko jedna drużyna, która grała w ZSRR. Jaki to był wybór i jaka selekcja! Do tej drużyny naprawdę było ciężko trafić. Nie powiem dokładnie, ale mniej więcej z tysiąca koszykarzy można było coś wybrać.
Mieliśmy w Mińsku sporo zawodników, którzy grali i prezentowali dobry poziom. Wielu z tych chłopaków przyjechało do Polski. Wyjeżdżali na Litwę, grali w Rosji i innych państwach. Takie były czasy.
Jedna, stabilnie finansowana drużyna, która opierała się na zawodnikach miejscowych. Pierwszym zagranicznym graczem w moich czasach był Nikolay Buzliakow, który przyjechał z Taszkentu, gdy mieliśmy w RTI Mińsk problemy z rozgrywającymi.
Owszem, była też taka drużyna jak CSKA Moskwa, która mogła ściągnąć każdego zawodnika czy to z Litwy czy Łotwy. Jeżeli odmówisz, idziesz do wojska. Oni mieli troszeczkę inne możliwości.
Skoro drużyna opierała się na graczach rodzimych: kto, Pana zdaniem, jest najlepszym koszykarzem z Białorusi?
Czasy do lat 70 znam słabo, bo byłem za młody. Z czasów późniejszych wymieniłbym kilka nazwisk. Walery Daineko osiągnął wysoki poziom, grał w PBC Ural Great Perm, CSKA Moskwa, kadrze narodowej. Igor Griszczuk, fantastyczny zawodnik i znana postać we Włocławku. Jegor Mescheriakow wyjechał do Stanów i skończył Uniwersytet Georga Washingtona. Aleksander Satyrow i Wiktor Guzik, którzy byli nawet w kadrze Związku Radzieckiego. Takich graczy mogę wymienić z czasów mojej kariery trenerskiej.
Chciałbym poruszyć teraz kolejny wątek z Pana kariery, mianowicie pracę asystenta trenera w Bundeslidze.
Dosyć ciekawa sytuacja. Kiedy skończyłem współpracę z drużyną ze Świecia dostałem telefon od mojego przyjaciela Sarunasa Sakalauskasa, który był głównym trenerem Eisbären Bremerhaven. Zaproponował mi, żebym pomógł mu w prowadzeniu drużyny jako asystent, a oprócz tego zajął się jeszcze jedną bardzo ważną rzeczą.
W Bundeslidze wtedy było dużo graczy amerykańskich. Niemcy nie chcieli, żeby rodzimy basket i gracze gdzieś zginęli, więc zaczęli rozpatrywać taki pomysł, by w każdej drużynie była określona liczba niemieckich zawodników. Początkowo było to 4 graczy, w kolejnych latach 5 i 6.
Był z tym ogromny problem. Pamiętam, że u nas w Eisbären było wtedy 8 graczy amerykańskich, 1 Litwin i tylko 3 zawodników niemieckiego pochodzenia.
Moim obowiązkiem była selekcja i skauting niemieckich graczy z niższych lig. Jeździłem po całych Niemczech i zaczynając od wieku 20 lat szukałem zawodników, którzy w przyszłości mogliby zaistnieć w drużynie Bundesligi.
Oprócz tego oczywiście przygotowywałem programy treningów dla pierwszego trenera, sporo dyskutowaliśmy i analizowaliśmy naszą pracę.
Udało się znaleźć jakiegoś ciekawego gracza, który potem rozwinął skrzydła?
Pracowałem tam tylko przez 1 sezon, bo później dostałem propozycję prowadzenia Sportino Inowrocław. Praca pierwszego trenera to coś zupełnie innego niż praca asystenta, a ja byłem przyzwyczajony do odpowiedzialności.
Gracze, których sugerowałem jako interesujących przyjeżdżali na zgrupowania, ale tak naprawdę nie zaistnieli na wyższym poziomie.
Szukał Pan konkretnego profilu zawodników?
Wyglądało to tak, że wyjeżdżałem na mecze konkretnych rozgrywek: 3 ligi, 2 ligi, pro A, pro B, lig regionalnych. Jeździłem też do Bambergu, bo tam był taki ośrodek mniej więcej jak u nas Władysławowo, w którym uczy się i trenuje na zamkniętym kampusie drużyna U20. Wsiadałem w samochód, jechałem przez całe Niemcy i oglądałem koszykówkę.
Na tle Pana pracy trenerskiej wyróżnia się jeszcze jeden epizod: posada pierwszego trenera w drużynie kobiet Iwanowo Energy.
To wyszło dosyć niespodziewanie. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że gdy skończyłem pracę w Inowrocławiu dostałem telefon od mojego kolegi Algisa Paulauskausa. On sporo pracował z kobietami, był długo w Rosji, w Dynamo Kursk, i powiedział, że w Iwanowo Energy poszukują trenera. Namawiali jego, ale nie chciał zmieniać miejsca pracy. Powiedziałem: czemu nie, i spróbowałem.
Powiem szczerze, że była to skuteczna próba. Drużyna zrobiła najlepszy wynik, awansowaliśmy do playoff i ostatecznie zajęliśmy 6 miejsce, podczas gdy w poprzednich sezonach oni na zmianę spadali i awansowali.
Nie obawiał się Pan rozpocząć pracę w koszykówce kobiet?
Oczywiście, że się bałem. Praca z kobietami jest bardzo trudna. Z jednej strony wszyscy mówią, że basket jest ten sam, ale pod względem charakterologicznym, różnych konfliktów, wewnętrznych rzeczy, które dzieją się w zespole jest inaczej. Trzeba niesamowitych umiejętności psychologicznych, żeby opanować ten skomplikowany organizm wewnętrzny damskiej drużyny.
Pracował Pan w różnych krajach. Gdzie najbardziej widać zainteresowanie koszykówką?
Jeśli mówimy o poziomie zainteresowania, fanklubach, to imponującą sytuację zastałem podczas mojej pracy w Niemczech. Zawsze były pełne hale. Oczywiście w Polsce w okolicach roku 2000 też był boom na basket, pełne hale we Włocławku, Wrocławiu czy Ostrowie Wielkopolskim, ale w Bundeslidze było to imponujące.
Pamiętam jak awansowaliśmy do playoff i graliśmy z 7 czy 8 miejsca z Albą Berlin. Przyjechaliśmy do Berlina i w hali, która mieści 10 tysięcy widzów było na naszym meczu 8 tysięcy. Może takie zainteresowanie było związane z tym, że w finale Pucharu Niemiec zdobyliśmy 3 miejsce, wygrywając brązowy medal z Albą. W playoff przegraliśmy 3:0 i odpadliśmy, ale zagraliśmy jeden z lepszych meczów, bo możliwości rywala były niesamowite.
W każdym z miast, gdzie graliśmy, hale były zapełnione: w mniejszych obiektach były 2 lub 3 tysiące widzów, w większych od 6 do 8 tysięcy zajętych miejsc.
Wie pan dlaczego tak wspominam ligę niemiecką? Tam było dużo trenerów ze Stanów, z byłej Jugosławii, wielu Serbów. Różne szkoły trenerskie. Drużyny były inaczej trenowane i ustawiane, zawsze ciekawie się grało.
Robiło się skauting i widać było, że ten coach preferuje taką grę, a tamten inną, ten jest nastawiony na defensywę, ten na transition offense. Bardzo ciekawe mecze.
Mimo ponad 30 lat doświadczenia w pracy trenerskiej dalej Pan poznaje koszykówkę?
Teraz łapię się na tym, że wracam do podstaw. Od tego zresztą zaczynaliśmy naszą rozmowę.
Pamiętam jak skończyłem AWF i pierwszy rok pracowałem jako trener w zwykłej szkole sportowej. Musiałem zrobić nabór, zadbać o podstawy, ale na późniejszych etapach pracy już je przeskoczyłem. Teraz wracam do tego, jak bardzo one są ważne. Cały czas uczę się, w jaki sposób zaczynać.
Idę do trenerów, którzy chcą, żeby coś im wytłumaczyć, pokazać – muszę odświeżyć wiedzę, z którą kiedyś rozpoczynałem swoją pracę. Przeskakując na wyższy poziom zapomina się o podstawach, a cały czas trzeba je pielęgnować, szukać informacji, jak robić to nowocześnie.
Z jakich źródeł korzysta Pan przy odświeżaniu wiedzy?
Głównie ze spotkań z trenerami. Często wyjeżdżałem na campy do Belgradu. Na YouTube jest teraz sporo nagrań, znam wielu trenerów. Znam, interesuję się pracą Igora Kokoskova, który prowadzi teraz Fenerbahce Stambuł. Wiem jak wygląda jego warsztat. Wymieniamy się mailami z trenerami, przesyłamy uwagi związane z takim czy innym programem szkoleniowym. Bardzo dużo wiedzy można zaczerpnąć w ten sposób.
Czyli również w koszykówce cały czas trzeba się uczyć?
Oczywiście, nie ma co się zatrzymywać. Jak tylko powiesz: ok, ja to znam, przegrałeś.
Teraz bardzo dużo ustawień w defensywie idzie z akademickiego basketu. Ciekawie pod tym kątem wygląda CSKA Moskwa, które prowadzi Dimitris Itoudis. Pamiętam go jeszcze gdy zaczynał jako asystent Obradovicia w Panathinaikosie i tam odpowiadał za podstawy defensywne. Pack Line defense czy inne ustawienia to rzeczy, które naprawdę warto cały czas analizować.
Bardzo interesuje mnie jak radzi sobie Igor Kokoskov, jak uda mu się zrealizować swoją wizję, bo wiedzę ma niesamowitą. Wymieniamy się informacjami z trenerami z Litwy i ciekawi mnie, jak dalej będzie wyglądała praca Sarunasa Jasikeviciusa w Barcelonie. Pablo Laso i zasady, na których pracuje w Realu Madryt czy Xavi Pascual w Zenicie Sankt Petersburg. Jest co analizować!
Rozmawiał Piotr Alabrudziński, @p_alabr
[/ihc-hide-content]