
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i wygrywaj nagrody w Fantasy Lidze! >>
Wojciech Malinowski: Za wami pierwsze treningi z nowym trenerem Piotrem Blechaczem, którego asystentem został Krzysztof Szubarga. Jak wrażenia z pierwszych zajęć?
Adam Hrycaniuk: To wyjątkowa, niecodzienna sytuacja. Krzysiu ma bardzo dużo doświadczenia z parkietów i na pewno będzie oferował pomoc naszym młodym kolegom, a także nowemu głównemu szkoleniowcowi w prowadzeniu zespołu. Wszyscy „Szubiego” kojarzymy z koszulki meczowej i dobrej gry, a tutaj nagle obejrzymy go w roli trenera.
Takie jednak są losy zawodników, Teraz dotknęło to Krzysia i z powodu kontuzji pleców będzie pomagał na ławce trenerskiej. Na pewno postara się wnieść swoją wiedzę do funkcjonowania drużyny, a my – szczególnie młodsi koledzy – będą starali się jak najwięcej od niego nauczyć.
Spodziewa się Pan, że będzie więcej teraz pokrzykiwał, niż jako zawodnik? Aktywny był na pierwszych treningach?
Na pewno aktywny, jednak wiadomo, że nie da się tego z boiskiem porównać. Tam adrenalina i pęd niosły Krzyśka, który się tym napędzał i dzięki temu dyrygował zespołem. Zobaczymy, jak to się poukłada na ławce trenerskiej. Na pewno będzie stamtąd pomocny, a przekonamy się, w jakim stylu będzie to robił.
Rozmawiamy przed niedzielnym meczem z GTK Gliwice, który zagracie po 5 porażkach z rzędu, niektórych bardzo bolesnych. Czy miał Pan kiedyś taką serię w karierze?
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Nie jest ważne, czy ją miałem, czy nie. Na pewno nie jest to komfortowa sytuacja dla zespołu i robimy wszystko, by to odwrócić. Koszykówka widziała różne rzeczy, nie będziemy siedzieć i płakać nad rozlanym mlekiem.
To, że wypadli nam kluczowi gracze miało na pewno bardzo duży wpływ na to, jak gramy. Przygotowania i plany do sezonu były inne, lecz zdarzyły się takie, a nie inne sytuacje. Na wypadki losowe nie mamy jednak wpływu.
Przed nami jeszcze druga część sezonu i wierzymy, że uda nam się nawiązać walkę w nadchodzących meczach. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, w jakiej sytuacji kadrowej i meczowej jesteśmy, ale i tak będziemy się starać wygrać jeden, drugi, trzeci mecz. Wszystko po to, by uplasować się w korzystniejszej sytuacji w tabeli, niż jesteśmy teraz.
Pan także długo grał z urazem. Z tego, co pamiętam, to był to złamany palec u ręki. Wszystko już w porządku z nim?
To drobna sprawa w porównaniu z tym, co się dzieje u chłopaków. Można z taką kontuzją grać, zresztą palec dawno już zrośnięty. Nie ma zatem o czym mówić.
Jest Pan jednym z najbardziej doświadczonych zawodników w klubie. Odczuwa Pan nerwowość w nim w związku z coraz gorszą sytuacją w tabeli?
Nerwowość to może nie, ale na pewno odczuwa się niewiadomą. Klub znalazł się w nietypowej sytuacji z uwagi na kontuzje, a teraz zmianę trenera. Nasze miejsce w tabeli też nie jest wymarzone. Zatem, jak ktoś się czuje odpowiedzialny za losy tego klubu, to nutka niepewności na pewno jest.
Po to jednak w zespole jesteśmy, po to ciężko pracujemy na treningach, by tę sytuację popchnąć do przodu i znaleźć się w bardziej komfortowym położeniu w lidze. Jedno czy dwa zwycięstwa dadzą nam potrzebną stabilizację, ale będziemy walczyć o jeszcze więcej.
Jak Pan się odnajduje w sytuacji, w której gdyński zespół wygląda zupełnie inaczej, niż miało to miejsce latem 2019 roku, gdy podpisał Pan z nim 2-letni kontrakt? Najpierw z uwagi na strategię bez graczy zagranicznych, a teraz jeszcze doszły wszystkie problemy, o których rozmawiamy.
Wszyscy znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji, w największej mierze związane to jest z pandemią i niedokończonym poprzednim sezonem. To z kolei przełożyło się na warunki i zmiany w nowych rozgrywkach. Wystartowaliśmy do nich z dużą niewiadomą, niepewni, jak to wszystko będzie wyglądać, potem okazało się też, że gramy bez kibiców.
Mimo tego, że ja podpisałem kontrakt jeszcze w czasach przed pandemią, to sytuacja obecnie jest diametralnie inna. Nie tylko zresztą w sporcie, ogólnie w życiu przez ostatnie 1,5 roku bardzo wiele się zmieniło.
Ciężko się do tego ogólnie odnieść. Na pewno wszyscy chcielibyśmy grać przy pełnych trybunach, by rywalizować i wygrywać dla swoich kibiców. Na pewne rzeczy nie mieliśmy jednak wpływu, a potem wpłynęło to na politykę klubów, nie tylko Arki. Wszyscy zostali zmuszenie do dokonywania ruchów, które wcześniej nie były planowane.
Czy byliście zaskoczeni rozstaniem z trenerem Przemysławem Frasunkiewiczem, po tak długim okresie jego pracy w gdyńskim klubie?
Taka jest kolej rzeczy u sportowców i trenerów. Decyzje zostały podjęte na wyższym szczeblu i nam pozostało je zaakceptować. Zrozumieliśmy sytuację obu stron – klubu, że podjął taką decyzję, a trenera, że chciał iść do Anwilu i się dalej rozwijać.
Jesteśmy na tyle świadomi, że cokolwiek by się nie działo, to wiemy, że ci, którzy zostali w klubie, muszą dalej pracować dla zespołu. Wszelkie zmiany z ostatnich dni tylko nas dopingują, gdyż każdemu zależy na jak najlepszych wynikach.
Czy odczuwało się w zespole Asseco Arki zmianę nastawienia do tego szkoleniowca, gdy po raz pierwszy słychać było, że trener Frasunkiewicz może odejść do Anwilu, gdy zwolniono tam Dejana Mihevca?
Nikt się z nas w to nie zagłębiał. Wiadomo, że dużo rzeczy krąży po Internecie, ale jesteśmy też przyzwyczajeni, że należy to dzielić przez ileś razy. Nawet jeżeli były jakieś rozmowy na wyższym szczeblu, to nic do nas z pierwszej ręki nie doszło i my o tym nic nie wiedzieliśmy. Nie miało to zatem na nas żadnego wpływu. Cały czas pracowaliśmy tak samo ciężko i wtedy wszystko wskazywało na to, że razem zakończymy sezon i powalczymy o play off.
W kuluarach można było usłyszeć, że Pan i trener Frasunkiewicz nie dogadywaliście się zbyt dobrze. Ile w tym prawdy?
To raczej przesadzone opinie. Ja starałem się swoją pracę, czy to na treningach, czy meczach wykonywać najlepiej jak potrafiłem. Trener tak samo, szczególnie że odpowiadał za grę całego zespołu. Raz było lepiej, raz gorzej, ale praca w jednym zespole to niekoniecznie jest okazja na wzajemne umilanie sobie czasu.
Czy złapał się Pan w ostatnich tygodniach na zastanawianiu się, co powinienem zrobić w przyszłym sezonie? Myśli Pan jeszcze o grze o wyższe cele?
Takie pytanie pada praktycznie w każdym sezonie, ale zawodnicy, także ja, starają się raczej w jego trakcie od tego uciekać. Nie ma co wybiegać myślami za daleko. Jesteśmy tu i teraz, przed nami druga część sezonu, bardzo ważna dla nas. Staram się zatem przede wszystkim myśleć, żeby zakończyć obecne rozgrywki z sukcesami sportowymi i przede wszystkim w zdrowiu.
Kończąc temat pytań zdrowotnych. Pan na razie skutecznie ucieka CoVidowi?
Odpukać, to na razie – tak. Gdy jako zespół byliśmy na kwarantannie, to akurat kto innych go przechodził.
Ma Pan siedem tytułów mistrza Polski. Dużo, ale do dziesięciu Przemysława Zamojskiego trochę brakuje. Czego Panu zabrakło, by mieć ich o kilka więcej?
Przede wszystkim to kwestia tego, że Przemek zaczął wcześniej grać w ekstraklasie i Prokomie Treflu, ja za to spędziłem 4 lata w Stanach. Ogólnie, to każdy pracuje na swoje imię i własną historię. Fajne jest to, że udało mi się po drodze uzbierać tyle tytułów. Fajnie też o tym powspominać, ale to jednak jest historia, ale skoro wciąż biegam po parkiecie, to stąpam twardo po nim i koncentruję się na obecnych występach.
W ostatnich 10 latach występował Pan w najmocniejszych polskich zespołach. Zakładam, że najsilniejszy był Asseco Prokom z sezonu 2009/2010, w którym awansowaliście do Elite 8 Euroligi. Czy może była jakaś inna drużyna, w której występy wspomina Pan wyjątkowo pozytywnie?
Tamta drużyna i tamten sezon były na pewno wyjątkowe. Euroliga, a potem mistrzostwo Polski, w którym w play off nie przegraliśmy żadnego spotkania. Ten ostatni wyczyn później udało się jednak po kilku latach powtórzyć w Stelmecie.
Bardzo dobrze wspominam jednak inne lata, szczególnie gdy kończyły się one tytułami mistrzowskimi. Każdy z nich na swój sposób był wyjątkowy. Cztery złote medale w Asseco, trzy w Zielonej Górze – wszystkie ona mają swoją niepowtarzalną historię.
Wspomniał Pan o wyjeździe do USA na studia. Poleciał Pan tam razem z Łukaszem Wiśniewskim, z którym rozmawialiśmy w listopadzie i także ten temat się przewinął. Jak Pan wspomina lata spędzone za oceanem, z wieloletniej już perspektywy?
Wyjechałem ze Stargardu po spadku drużyny z ekstraklasy, gdy w perspektywie czekała mnie gra w 1. lidze. Postanowiłem za to skorzystać z opcji wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, a po rozmowach z trenerem, który mnie tam ściągał, okazało się, że także Łukasz Wiśniewski tam będzie. Wtedy jeszcze się nie znaliśmy. Na pewno było to fajne, że miałem kolegę z Polski, z którym wspólnie ruszyliśmy w inny, nieznany świat.
Barton County Community College był położony 4 godziny jazdy od Kansas City, zatem nie byłoby nas łatwo odnaleźć, gdyby ktoś chciał to zrobić. Z Łukaszem się szybko zaprzyjaźniliśmy i razem chodziliśmy na zajęcia, razem się uczyliśmy, razem trenowaliśmy. Dodatkowo wspólnie chodziliśmy wieczorem jeszcze porzucać, gdyż hala była dla nas udostępniona praktycznie przez 24 godziny na dobę.
Po kilku miesiącach Łukasz zdecydował się jednak zmienić otoczenie i wrócił do Polski, z tego, co pamiętam, to zadecydowały sprawy rodzinne. Ja postanowiłem zostać i po roku przeniosłem się do Teksasu.
Kto z was lepiej znał angielski w momencie wyjazdu?
Zdecydowanie Łukasz, ja akurat w szkole średniej miałem niemiecki, raczej mało przydatny w Kansas. Pojechał zatem z minimalnym angielskim, no i Łukasz na samym początku w wielu przypadkach mi pomagał.
Skoro nie znał się Pan wcześniej z nim, to jestem pod wrażeniem, że nie przerażał Pana absolutny brak znajomości angielskiego, gdy zaczął Pan rozważać wyjazd do USA.
Powiedziałem sobie, że poradzę sobie nawet w głębokiej wodzie i co ma być, to będzie. Łukasza rzeczywiście wcześniej nie znałem, dowiedziałem się o nim dopiero od Marka Zielińskiego z Polish Shootout, gdy załatwiałem sprawy wizowe. Bardzo chciałem spróbować wyjazdu i uznawałem go za szansę, której nie powinienem zmarnować.
Potem wyzwaniem było wytrzymanie reżimu treningowej, akademickiego i połączenie wszystkich obowiązków. Z czasem udało mi się jednak zakończyć całą edukację na poziomie „bachelor degree” i mogłem wrócić do Polski.
Łukasz Wiśniewski wspominał w wywiadzie o problemach z prawem, jakie pojawiły się w Barton College. Ciekawi mnie zatem, jak się zamienia jeden Community College na inny? W Pana przypadku – na Trinity Community Valley.
Trener Campbell z Barton County bardzo wszystkim nam pomagał, czy to w szkole, czy w innych sprawach. Zawsze mogliśmy na niego liczyć, co również dotyczyło złapania jakiegoś zajęcia, by zarobić na kieszonkowe. Z czasem został jednak oskarżony o defraudację.
Ja musiałem zatem dokonać zmiany. Po roku niektórzy trenerzy z innych Junior College’ów już o mnie wiedzieli więcej i ostatecznie pojechałem do Teksasu. Tam spędziłem kolejny rok. Też były tam pewne perturbacje, ale ostatecznie skończyłem Junior College, dzięki czemu mogłem przenieść się na uniwersytet i grać w lidze NCAA.
Właśnie – w Pana przypadku okazało się, że trafił Pan do bardzo cenionego zespołu Cincinnati Bearcats. Czy spotkał Pan tam trenera Boba Hugginsa, który słynął właśnie z wypuszczania w świat mocnych, podkoszowych zawodników?
Ja już u niego nie zagrałem, nie byłem też przez niego rekrutowany. Trener Huggins został bowiem wcześniej zdymisjonowany z uwagi na różne nieprzyjemne sytuacje z prawem, z którymi związani byli jego gracze. Zespół przejął po nim jego asystent Mark Kennedy, a gdy ten odszedł, to pojawił się Mick Cronin z Murray State. Zresztą były asystent Hugginsa.
Cronin musiał budować skład praktycznie od zera, a zespół grał wtedy w bardzo mocnej konferencji Big East. Ściągnął zatem wielu graczy z Junior College’ów, gdyż mieliśmy większe doświadczenie z gry na jakimś tam poziomie. Do tego pojawiło się kilku pierwszoroczniaków. Wszystkich nas rzucono na bardzo głęboką wodę, gdyż Big East to była wtedy absolutnie topowa konferencja.
Jacy byli najbardziej znani, najlepsi zawodnicy, z którymi przyszło Panu rywalizować?
Z tej konferencji naprawdę nie jest łatwo wybrać, ale na pewno pamiętam Hasheem Thabeet z Connecticut, którego potem wybrano z 2. numerem w drafcie. W meczach przedsezonowych graliśmy z kolei przeciwko Derrickowi Rose’owi. Teraz może ciężko mi sobie więcej nazwisk przypomnieć.
Ja młodego Adama Hrycaniuka pamiętam jak przez mgłę, gdy dostawał Pan minuty w drużynie ze Stargardu. Czy dobrze kojarzę, że zapowiadał się Pan na trochę bardziej ofensywnego zawodnika?
Raczej nie, zawsze miejsce w składzie wywalczałem ciężką pracą i umiejętnością dążenia do celu. O wszystko musiałem walczyć – czy to, o miejsce w składzie, czy o pierwsze minuty na boisku.
Nie byłem super zapowiadającym się koszykarzem. Nie tylko nie grałem nigdy w kadrach młodzieżowych, ale nawet nie dostawałem na nie powołań. W tamtych czasach było wielu lepiej zapowiadających się graczy ode mnie, głównie zgrupowanych w drużynie SMS-u Warka. Mam tu na myśli Tomasza Kęsickiego czy Łukasza Obrzuta, który zresztą także potem wyjechał do Stanów.
Nawet jeżeli wygrywaliśmy juniorskie rozgrywki ze Spójnią w kadetach i juniorach starszych, to nikt mnie nie brał pod uwagę. Skauting nie był wtedy jeszcze popularny, mecze oglądało mniej trenerów. Chociaż mój przyjaciel Tomek Świętoński akurat został wypatrzony i jako 18-latek wyjechał do Sopotu. Ja takich propozycji jednak nigdy nie miałem. Byłem zupełnie anonimowym chłopakiem.
Plusy i minusy wyjazdów młodych graczy do NCAA to przedmiot niekończącej się dyskusji zwolenników i przeciwników tego rozwiązania. W Pana przypadku rozumiem, że można mówić o pełnym sukcesie?
Na pewno wyjazd do Stanów bardzo mi pomógł. Priorytetem była zresztą dla mnie edukacja i ukończenie szkoły, a przy okazji udało mi się dobrze rozwinąć koszykarsko. Przejście całego reżimu treningowego, który zaczynał się wyczerpującymi treningami od 5:45 czy 6 rano, a trenowało się nawet 3 razy dziennie — to ukształtowało mój charakter. Poniekąd właśnie dzięki temu zrobiłem potem jakąś tam karierę.
Za granicę wybrał się Pan jeszcze raz, gdy krótko pojawił się Pan w lidze ACB w zespole z Walencji. Jak Pan wspomina tamten epizod?
Propozycja wyjazdu do Hiszpanii padła pod koniec sezonu 2012/2013, gdy zespół Valencii był na 2. miejscu w tabeli, ale miał akurat duże problemy z kontuzjami. Gdy mój ówczesny agent zaproponował mi tam grę, to nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji. Pomyślałem – czemu nie, spróbuję powalczyć i pokazać się z dobrej strony.
Wyjechałem, zagrałem 4 mecze, po których okazało się jednak, że kontuzjowani centrzy Faverani i Liszczuk są gotowi do gry. Trener powiedział mi wtedy, że nie będzie dla mnie miejsca w składzie. Epizod był zatem krótki, ale zdołałem się przekonać, czy na treningach, czy podczas meczów na jakim poziomie stała liga ACB.
Hiszpańskie zespoły znałem oczywiście z meczów pucharowych i wiedziałem, że gra się przeciw nim niełatwo. Jednak dopiero widząc tę ligę od środka, zobaczyłem, jak wysoki poziom ona prezentuje.
Bardzo fajny epizod, nie żałuję tego, że wyjechałem. Na końcu udało mi się jeszcze pozwiedzać Walencję i okolice. Potem, wkrótce po powrocie do Polski, otrzymałem propozycję ze Stelmetu Zielona Góra i szybko ją przyjąłem, nie chciałem już czekać na ewentualne oferty z zagranicy.
Po występach w takich drużynach jak Asseco czy Stelmet mogę przyznać, że tak bardzo mnie nie ciągnęło do wyjazdu z Polski. Oba te zespoły spokojnie moim zdaniem można było zaliczyć do solidnego europejskiego poziomu z EuroCup.
Co zadecydowało, że latem 2019 roku nie został Pan w Zielonej Górze?
Obie strony doszły wtedy do wniosku, że czas zakończyć owocną, moim przynajmniej zdaniem, 6-letnią współpracę. Było wiele sukcesów, trochę też porażek. Nadszedł wtedy czas na zmiany, ja także byłem gotowy na nowe otoczenie. Gdy zatem padła propozycja kontraktu z Gdyni, to nie zastanawiałem się ani minuty, skoro mogłem wrócić do klubu, w którym wcześniej spędziłem 5 lat i czułem się z nim związany.
Rozumiem, że to wszystko działo się jeszcze przed zatrudnieniem przez Zastal trenera Żana Tabaka?
Tak, decyzję podjęliśmy tuż po zakończeniu sezonu. Ja szybko zadecydowałem o podpisaniu kontraktu z Asseco, a z tego, co pamiętam, to trener Tabak pojawił się w Zielonej Górze trochę później.
Nie miał Pan wtedy myśli, że może pospieszył się Pan z odejściem?
Nie. Pomysł zmiany otoczenia już wcześniej chodził mi po głowie, a ponieważ pierwsza decyzja zazwyczaj jest słuszna, to nie chciałem rozmyślać i kalkulować. Szczególnie w sytuacji, w której odezwał się do mnie zespół z Gdyni z konkretną ofertą.
W Zielonej Górze spędził Pan łącznie 6 sezonów. Jest Pan rozliczony z tym klubem w kwestiach finansowych?
Po sprawie w STA (Sportowy Trybunał Arbitrażowy) jesteśmy na dobrej drodze, by całą sprawę zakończyć. Klub wywiązuje się z tego, na co się umawialiśmy i wszystko zmierza ku dobremu zamknięciu.
Przybywa Panu lat, a wciąż jest Pan ważnym graczem reprezentacji, tak było na przykład w listopadowych meczach w „bańce” w Walencji, Czy to dobrze świadczy o 36-letnim Adamie Hrycaniuku, czy może gorzej o młodszych kolegach, że nie są w stanie Pana wygryźć z pierwszej piątki?
Następcy są na pewno godni. Chłopaki fajnie się rozwijają i myślę, że jeżeli chodzi o pozycje 4-5, to mamy na nie bardzo fajnych zawodników. Do mojej gry w pierwszej piątce nie przywiązywałbym zbyt dużej wagi. To część strategii i decyzji trenerów, czasami zresztą rozpoczynanie spotkań w wyjściowym składzie nie oznacza, że ktoś jest pierwszopiątkowym graczem.
Przykładem jest na to choćby gra Damian Kuliga, świetnego przecież zawodnika na europejskim poziomie, który na mistrzostwach świata w Chinach wychodził z ławki, gdy ja rozpoczynałem mecze od początku. I bardzo dobrze to funkcjonowało, dzięki temu zaskakiwaliśmy przeciwnika, a Damian mógł grać na bardziej zmęczonego centra, czy jego zmiennika.
Wspomniał Pan o potencjalnych następcach. Za jednego z nich na pewno można uznać Dominika Olejniczaka. Co Pan sądzi o jego grze i postępach poczynionych w czasie wyjazdu na studia do USA?
Przeszedł tą samą drogę, co ja i w porównaniu do tego, co widziałem 2-3 lata temu na zgrupowaniach w Wałbrzychu, to na pewno bardzo się rozwinął. Jest dobrze przygotowany motorycznie. Dużo pomagają minuty, które rozgrywa teraz w Treflu Sopot, gdyż śledziłem jego występy za oceanem i wiem, że tam często zdarzały mu się mecze, które oglądał z ławki, a także sezony, które spędzał poza grą z powodu zmian szkoły.
Widać, że rozwija się z każdym meczem. Niech trenuje i skupi się na sobie. Na pewno pod względem ciała i motoryki jest już bardzo dobry. A jeżeli jeszcze bardziej rozwinie się koszykarsko, to będzie graczem, o którego pytać się będą naprawdę dobre kluby europejskie.
Mamy też Olka Balcerowskiego w Gran Canarii, który zapewne lada moment też wskoczy na wysokiego konia i będzie robił bardzo dużą różnicę. W kwestii graczy z pozycji 4-5 możemy zatem patrzeć spokojnie w przyszłość w kontekście naszej kadry.
Czy na przestrzeni tylu sezonów spędzonych w polskiej lidze, widzi Pan duży spadek w poziomie rozgrywek?
Nie uważam, żeby był jakikolwiek spadek poziomu, chociaż może rzeczywiście brakuje takich indywidualności, jak Woods czy Logan, którzy grali w najlepszych latach Prokomu. Utrzymanie poziomu może za to po części wynikać ze zmian w samej koszykówce, tego, jak ewoluowała w ostatnich latach, choćby w kwestii tempa gry.
Jednak nawet obecnie mamy Zastal, który gra na bardzo wysokim poziomie, mamy też Śląsk, czy Legię, które pukają do strefy medalowej. Koszykówka się tak w ostatnich latach zmieniła, że ciężko jest robić porównania nawet rok do roku. A tym bardziej obecny sezon, z tym sprzed 10 lat.
A jak się Pan odnajduje w tej zmieniającej się koszykówce? Także Pana gra musiała pewnie ulec zmianie. Wyobrażam sobie, że na przykład znacznie częściej broni Pan akcji typu pick & roll, a rzadziej rywali ustawiających się pod koszem do gry tyłem?
Jest to na pewno zauważalne, to na pewno się zmieniło. Dużo więcej zawodników wysokich gra na pick&rollach, a kiedyś tak było z grą na ”low post”. Mamy jednak w Polsce trenera Igora Milicicia, który akurat bardzo lubi grać w tym drugim stylu. Ogólnie, to jednak gra 1 na 1, szybki atak i akcje dwójkowe dominują.
Każdy się dostosowuje i nie inaczej jest ze mną. Staram się dostosować do potrzeb zespołu i oczekiwań trenerów. Więcej biegamy, ale gra jest szybsza także dlatego, że szybciej trzeba podejmować decyzje na parkiecie, czy to o rzucie, czy podaniu. Wszystko przyspieszyło.
Czy któryś z trenerów próbował z Pana zrobić strzelca za 3 punkty? Na treningach Pan trafia?
Nie, zresztą nie o to chodzi, by rzucać. Ważniejsze jest, by podjąć dobrą decyzję rzutową. Dużym atutem każdego zawodnika jest też świadomość własnych atutów i wykonywanie tego, co potrafi się najlepiej. Jeżeli każdy z 10-12 zawodników włoży jeden-dwa elementy, które umie zrobić, to powstanie z tego fajna drużyna.
A jak centrzy, którzy tego nie potrafią, zaczną rzucać za 3 punkty, czy też rozgrywający nagle zacznie grać dużo tyłem do kosza, to nagle wszystko się burzy i cała filozofia dobrego zespołu legnie w gruzach. Ja się dostosowuję do zespołu i staram się wykonywać rzeczy, w których jestem w miarę dobry.
Ma Pan 36 lat i za sobą wiele sezonów. Ile lat jeszcze planuje Pan grać na poważnym poziomie? Co mówi Panu ciało? Nie ma dosyć?
Chęci na pewno są, inne rzeczy też. Zobaczymy. Opowiadanie o tym, ile będzie się chciało jeszcze grać w koszykówkę, uważam akurat za trochę górnolotne. Każdy chciałby grać jak najdłużej. Jestem przy koszykówce ponad 20 lat i rozwieść się z nią jest ciężko.
Pomysł na życie po koszykówce już jest?
Jakieś tam plany są, coś próbuję nawet teraz realizować, ale nie ma na razie, o czym mówić. Skupiam się na grze.
Rozmawiał Wojciech Malinowski, @Stingerpicks
[/ihc-hide-content]