
Portland Trail Blazers prowadzą z Los Angeles Lakers 87-84.
8 sekund do końca meczu. Gary Payton podaje piłkę do Kobego Bryanta.
Kozioł do przodu. Za plecami. Do środka, na szczyt linii za trzy. Cross do lewej. Pompka. Ruben Patterson, który mówi sam o sobie że jest „Kobe Stopperem” nie dość że utrzymuje pozycję to jeszcze podchodzi krok bliżej. Wykrok lewą nogą w prawą stronę. Wyskok z pozycji bardziej nawet tyłem niż bokiem do kosza. Obrót w powietrzu w stronę kosza i podgięcie nóg. Wszystko przy kontakcie z obrońcą zachowującym idealną pozycję. Supertrudny rzut… w stronę kosza. Piłka oczywiście wpada. Remis, a rywalowi zostaje 1.1 sekundy do końca. Komentator nawet nie jest zaskoczony. Gra ciszą. A potem komentatorska dwójka mówi, że to z pewnością nie jest gracz któremu chcesz pozwolić oddać rzut w takim momencie na tej hali, w domu Blazers, w Rose Garden. Nikt się nie dziwi. W końcu to Kobe Bryant.
Dogrywka nie przynosi rozstrzygnięcia.
Druga dogrywka.
Blazers prowadzą dwoma punktami na sekundę do końca. Kobe Bryant stoi pod koszem. Dostaje zasłonę. Robi zwód jakby miał wyjść po kolejnej od piłki. Zmienia kierunek ruchu, jak najlepsi wide receiverzy w footballu amerykańskim i wychodzi do piłki. Obrońca, który miał go przejąć po drugiej zasłonie wybiega bez sensu na szczyt trójki. Zawodnik, który miał go przejąć po pierwszej zasłonie wyskakuje za Kobem już w momencie, kiedy ten dostaje piłkę. Rusza w górę zanim ten w ogóle ma ją w rękach na lewej czterdziestcepiątce za linią rzutu za trzy. Kobe i tak od razu rzuca. Z jednym obrońcą nadbiegającym ze szczytu i drugim wiszącym mu instynktownie na twarzy.
Żeby dodać sobie impetu po tak trudnym ruchu, składa się w powietrzu jak scyzoryk. 20 lat później ryzykowałby ofensywny faul. Ale nie jest 20 lat później. Piłka leci bardzo wysokim łukiem. Wpada do kosza idealnie czysto, piłka nie dotyka obręczy, siatka tylko „pluska”. Klasyczny splash. Kobe ucieka na swoją połowę, gdzie tonie w objęciach kolegów.
Hala, mimo że wspierająca rywali, eksploduje wrzawą. Lakers tym meczem wygrywają Pacific Division. Powtórki jeszcze pokazują że Bryant prawdopodobnie był faulowany przy rzucie, ale już nikogo to nie obchodzi. To w końcu Kobe. Wygrywa mecze, faul czy nie faul, jest mordercą w ostatnich sekundach.
Kobe w meczu trwającym 58 minut zagrał 53:28, zdobył 37 punktów i trafił 14 z 31 jeden rzutów w tym oczywiście te dwa najważniejsze. Na dogrywkę i game winnera. Nikogo to nie dziwi. Ani wtedy, ani po latach. W końcu to Kobe Bryant. Ilu rzutów by nie spudłował, ten najważniejszy zawsze trafi. Z tego słynie. To jego rzecz. Trafianie ważnych rzutów. Pudłowanie nieważnych. Tak tworzy się legenda.
Dokładnie z tego niemal 20 lat później go pamiętamy. Z trafiania ważnych rzutów. Z tego, że nawet w swoim pożegnalnym meczu w Lakers grających o nic przeciwko Jazz walczącym o playoffs rzucił 60 punktów i gamewinnera. W końcu to Kobe. Z tego żył i dlatego jest w top15, top10, a dla niektórych nawet top5 ever. To jego legenda której nikt nie kwestionuje… zwłaszcza po jego śmierci.
A jaka jest prawda o Kobe Bryancie?
Równie wspaniała. Ale zupełnie inna.
WYKUP DOSTĘP DO PREMIUM I CZYTAJ DALEJ
Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!